04/08/2020

Sen z oszustwem i wodą

Nareszcie sen we własnym łóżku.

Zobaczyłam bliską mi osobę jak siedziała przed komputerem i wykonywała przelewy. Najpierw myślałam, że to lekarz, a potem, że to jakiś bankier, który robi lewe przelewy. Czułam, że ta osoba jest mi bliska, choć jej nie znałam. I ten facet, mądry i wykształcony, dał się omotać jakiejś kobiecie. Ona ciągle wydzwaniała, że potrzebuje pieniędzy na jakieś ważne cele. A ten facet starał się jej pomóc. Nie miał pieniędzy, ale miał dostęp do kont różnych ludzi. Siedział i robił przelewy z cudzych kont na własne czy tej dziewczyny. A ja stałam za nim i prosiłam, żeby tego nie robił. Ale on mnie nie słuchał. Potem zdałam sobie sprawę, że mnie nie było tam fizycznie tylko duchowo. Nie mógł mnie usłyszeć, ale starałam się jakoś na niego wpłynąć.

Patrzyłam na degradację tego człowieka. Robił coś złego, myśląc, że robi dobrze. A ja wiedziałam, że to kant i wyłudzenie. Nie mogłam nic zrobić. Przykro mi było na to patrzeć.

Gdy bliska mi osoba zakończyła przelewy, to wzięła pieniądze i dała tej kobiecie. Było ich 300 tysięcy. Ta kwota powtórzyła się kilka razy, żebym nie zapomniała. Kobieta wzięła kasę i zniknęła. Wydało się, że to oszustwo. Facet w końcu się otrząsnął i był jak zamroczony. Sam nie mógł uwierzyć, że dał się nabrać. A co ja miałam czuć, jak wiedziałam co się święci? Nikt mnie nie słyszał.

Obudziłam się. Była 4:14. Za wcześnie, żeby wstawać. Chwilę podrapałam swoje nogi i zasnęłam.

Wydawało mi się, że wstałam i poszłam do kuchni. Zauważyłam, że blat był mokry. To dziwne, bo od wieczora powinien wyschnąć. Przechyliłam głowę, żeby zobaczyć jak jest mokro. Zobaczyłam pełno kropli. To nie była woda ze zmywania. Zrobiło się bardzo jasno. Patrzyłam na te krople, a w nich odbijało się światło słoneczne. Był to piękny widok. Zapomniałam, że to nie ja zostawiłam wodę na blacie. Widok był fascynujący, magiczny.

Znowu się obudziłam.

A właściwie obudził mnie dzwonek budzika w telefonie.

Dzisiaj pojechaliśmy odebrać ojca z ośrodka rehabilitacji. Był tam 25 dni, czyli 600 godzin, 36.000 minut. Od zawału minęło 84 dni. Jest lepiej. Ojciec chodzi, ale wolno. Schudł kolejne 2 kg. Psychicznie był w doskonalej formie. Ubliżał nam i dyrygował. Pogorszyło mu się PSA. Nic dziwnego.

Nie można za kogoś przeżyć życia. Dobre rady nie skutkują. Człowiek może się zmienić, ale musi sam zechcieć. Nawet widmo śmierci niczego tu nie zmieniło. Już mi przestało zależeć.

Całe szczęście, że znalazłam czas na wypad do lasu. Poziomki prosto z krzaka smakują obłędnie. I codziennie są nowe.


Wróciłam pogryziona przez komary. Stopy, nogi i ręce wyglądają, jakbym miała wiatrówkę. W każdej wolnej chwili się drapię. Nic nie pomogło. Ani spreje, ani szczelny ubiór, ani specjalna lampa, którą położyłam sobie na kolanach. Komary zawsze znalazły sposób, żeby napić się mojej krwi.

Wszystkie moje roślinki dzielnie przetrwały brak opieki, pająk na balkonie urósł. Widocznie miał dużo jedzonka. Przywiozłam też konwalię w mchu. Chyba jednak ma za mało miejsca na korzenie, które w naturze są jak ośmiornica. Raczej zwiędnie.

Zresetowałam się, bez TV, radia i prasy. Słaby był zasięg, mejle dochodziły z opóźnieniem.

Pora wrócić do życia miejskiego i pracy.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz